W Europie byłam już chyba prawie wszędzie, jednak nie wybrałam się nigdy w podróż do Portugalii. Odkąd z mężem mamy dzieci – czyli od 7 lat, nie byliśmy nigdzie sami na dłużej niż jedną noc. Przeważnie jakaś kolacja albo impreza i powrót do domu. Z dziećmi też podróżujemy w miejsca ciekawe dla nich. Czyli jak na razie ważna jest pogoda, basen, animacje dla dzieci itp. Są w takim wieku, że nie są zainteresowani zwiedzaniem i długimi spacerami. Dlatego nie było takiego pomysłu, aby rodzinnie wybrać się np. do Lizbony. Na początku października przypadały 40 – te urodziny mojego męża i uznałam, że doskonałym prezentem będzie podróż do Portugalii tylko we dwoje. Nie da się ukryć, że to także wielki prezent od moich rodziców, którzy zgodzili się zostać z naszymi dziećmi przez 6 dni. Zatem 5 października polecieliśmy do Porto i bardzo szybko dowiedziałam się, że – Portugalia to moja miłość… Na początek weekend w Porto i o tym opowiem Wam w tym wpisie. Następny będzie o Lizbonie.
Weekend w Porto – Portugalia moja miłość cz. 1
Jak się zapewne domyślacie, bardzo ważne było dla mnie gdzie będziemy jeść, zatem przed wylotem bardzo dokładnie sprawdziłam polecane miejsca. W wyborze pomógł mi bardzo Janusz, autor bloga Luzomania. Mieszkał przez 8 lat w Estoril i przekazał mi kilka smaczków jakie znajdę w Lizbonie i okolicy. W tych wpisach będzie zatem głównie o jedzeniu, zapraszam także do oglądania zdjęć pięknej Portugalii.
Porto
Naszą podróż zaczęliśmy od Porto. Zatrzymaliśmy się w Hotel da Musica, który oddalony jest około 2 km od słynnego portu i najpiękniejszych miejsc w mieście, zatem wszędzie wybieraliśmy się spacerem. Ogromnym plusem tego hotelu jest to, że „przyklejony” jest do hali jedzeniowej, podobnej do warszawskiej Hali Koszyki. Jednego wieczoru właśnie tam skończyliśmy dzień i świetnie się bawiliśmy. Poznaliśmy młodego króla portugalskiego Ubera, z którym wypiliśmy trochę szampana, Sangrii i wina 🙂 Jedliśmy tam także bardzo dobre risotto, o wiele lepsze niż 2 razy droższe w polecanym przez przewodniki miejscu w Porto.
Vinum at Graham’s
Pierwszego dnia spacerem postanowiliśmy pójść na kolację do restauracji Vinum przy słynnej winnicy The Graham’s. Po przeczytaniu wielu recenzji, rekomendacji tego miejsca w internecie oraz przestudiowaniu karty dań restauracji, nastawieni byliśmy na wyjątkową ucztę. Nie spojrzałam wcześniej gdzie dokładnie znajduje się restauracja i jak się okazało, była oddalona o 5,5 km od naszego hotelu. Zrobiliśmy sobie zatem całkiem długi i dość wyczerpujący spacer. Nie żałowaliśmy jednak, bo widoki po drodze były tego warte. Miejsce to znajduje się na wzgórzu po drugiej stronie rzeki Duoro w Vila Nova de Gaia.
Co zamówiliśmy
Na przystawki zamówiliśmy polecane przez obsługę małże w zielonym sosie (22 EUR) oraz zupę rybną (Fish soup, according to the old recipe from Póvoa de Varzim’s shermen – 19 EUR). Na dania główne – risotto z krewetkami (24 EUR) oraz kaczkę (Duck Magret, Foie Gras, stuffed spring onion and Graham’s Six Grape sauce – 22EUR). Do kolacji piłam wino, a Marcin standardowo whisky (wyobraźcie sobie, że mój mąż nie lubi wina? 😉 )
Na amuse bouche dostaliśmy ceviche z dorsza i było w porządku. Małże były świeżuteńkie, zatem nie mogły nie smakować, rozpływały się w ustach, bardzo dobry sos. Jednak, jak się później przekonałam, można zjeść równie dobre bądź lepsze małże połowę taniej. Zupa rybna Marcina była dobra, ale nie fantastyczna. Według niego zbyt winna, ale tego nie bierzemy akurat pod uwagę 😉 Kaczka przygotowana w punkt z fajnie dobranymi smakami, risotto z krewetkami także na winie – mi smakowało bardzo, Marcinowi tak sobie. Tak to jest jak się idzie na kolację z fanem schabowego i burgerów 😀 Podsumowując – za kolację z alkoholem zapłaciliśmy 140 EUR. Ta cena warta jest mega wyjątkowego jedzenia. To jednak obiektywnie, aż tak wyjątkowe nie było. Było dobrze, ale nie doskonale. Muszę przyznać, że w wielu warszawskich restauracjach zjemy o niebo lepiej i także o niebo taniej.
Mam kilka zdjęć robionych telefonem.
Piękne Porto
Kolejnego dnia od razu po śniadaniu ruszyliśmy w miasto. Ponownie spacerem wybraliśmy się do Praca de Ribeira, gdzie kiedyś znajdował się główny port miasta. Po drodze mijaliśmy słynną, działającą od 1906 roku księgarnię Lello. Bardzo chciałam tam wejść, ale odstraszyła nas jednak bardzo długa kolejka. Nie chcieliśmy tracić czasu, który był jednak ograniczony. To miejsce do odwiedzenia kolejnym razem. Tutaj możecie przeczytać o niej kilka ciekawostek oraz obejrzeć zdjęcia niesamowitych wnętrz biblioteki.
Spacer był niezwykle przyjemny. Porto jest zachwycające! Klimatyczne uliczki, piękna architektura, budynki obłożone niebieskimi kafelkami (azulejos). Idziesz i zachwycasz się z bananem na buzi 🙂
Przy Praca de Ribeira napotykamy bardzo ciekawą rzeźbo – fontannę. Utworzony przez José Rodrigues sześcian wykonany jest z brązu, mocowany na jednym ze swoich wierzchołków i zintegrowany jest z odbudową dawnej fontanny.
Praca de Ribeira, Ribeira’s Restaurante
Dalej, nad rzeką Duoro jest przecudnie! Jest mnóstwo restauracji i kafejek i oczywiście tabuny turystów, ale ja lubię takie miejsca. W ogóle nie przeszkadzają mi inni ludzie, a wręcz lubię bardzo takie klimaty. Zatrzymaliśmy się na lampkę wina w Ribeira’s Restaurante. W menu były oczywiście muszelki, więc musiałam je zamówić. Nie spodziewałam się zupełnie w popularnej restauracji w tym miejscu żadnych cudowności. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że małże są przepyszne! W sosie z kolendrą, którą uwielbiam. Kosztowały chyba 12 EUR, czyli prawie połowę taniej niż w Vinum. A w ogóle nie były gorsze. Nie mówiąc o widoku, jaki mieliśmy siedząc przy stoliku na zewnątrz. Do tego pyszne zimne Vinho Verde. Nie trzeba nic więcej. Marcin zostawił mnie na jakieś 30 minut, bo ja ze względu na mój strach przed wysokością nie chciałam wchodzić na górę słynnego mostu (wolałam w tym czasie rozkoszować się słońcem i zimnym winem). Zrobił stamtąd piękne zdjęcia z panoramą na port. Wieczorem wróciliśmy do tej restauracji i jedliśmy doskonałą ośmiornicę, jednak zdjęć już potem niestety nie zrobiliśmy. Zdecydowanie polecam to miejsce. Zwłaszcza, że pracuje tam niezwykle sympatyczna Polka 🙂
Porto, dzień drugi ciąg dalszy…
Poszliśmy na spacer na drugą stronę rzeki Duoro, do Vila Nova de Gaia, gdzie króluje Porto – wino oczywiście. Choć nie przepadamy za słodkimi winami to Porto w Porto smakowało wyśmienicie! To był dzień urodzin mojego męża, więc spędziliśmy go spacerując od knajpki do knajpki, jedząc i pijąc wino.
Wracając na drugą stronę rzeki zatrzymaliśmy się w jednej knajpce, gdzie na żywo śpiewał Pan i grał na gitarze. Musieliśmy tam usiąść – akurat prezentował utwór „Better man” zespołu Pearl Jam, który uwielbiam. I tak zasiedliśmy na „jedno winko”. Skończyliśmy na więcej oczywiście i rozkręciliśmy imprezę tak, że po chwili wszystkie stoliki były zajęte i naokoło stało mnóstwo oglądających i słuchających turystów. Niesamowity był moment, gdy powiedziałam Pani kelnerce, że mój mąż ma właśnie urodziny. Przyniosła kawałek tortu ze świeczką, a wszyscy naokoło zaśpiewali Marcinowi „Happy Birthday”!
Ten dzień zakończyliśmy właśnie w portugalskich „koszykach”, a kolejnego dnia wybieraliśmy się pociągiem do Lizbony.
Francesinha w Cafe Santiago
Zanim jednak ruszyliśmy do Lizbony, musiałam zaliczyć słynną francesinhę. Francesinha to portugalska kanapka pochodząca z Porto. Składa się z kilku kromek chleba, szynki, kiełbasy linguiça, świeżej kiełbasy takiej jak chipolata, steka lub mięsa pieczonego, obłożona jest roztopionym serem, na górze jajko, całość polana jest gorącym sosem piwnym i podawana jest z frytkami. Tak, brzmi to dosyć poważnie. Zwłaszcza, że byliśmy niedawno po śniadaniu i raczej nie byliśmy głodni. Jednak, skoro byliśmy w Porto, nie mogliśmy nie spróbować tej kanapki. Jak się dowiedziałam – najlepsza jest w Cafe Santiago. Tam też pojechaliśmy. Zamówiliśmy jedną kanapkę na dwoje. Była ogromna. Totalna bomba kaloryczna i foodporn. Nie byliśmy w stanie zjeść jej w całości. I nie tylko dlatego, że byliśmy najedzeni. To była ogromna porcja, nie ukrywajmy, bardzo tłustej potrawy. Zastanawialiśmy się jak można zjeść samemu taką porcję, a jak było widać po osobach siedzących przy stolikach obok – większość bez problemu dawała radę. Smak? No cóż… jest to danie idealne na kaca – myślę, że wtedy może pomóc postawić na nogi, ale żeby się tym zachwycać… to chyba nie na nasze kubki smakowe. Bardzo średnie, a wręcz słabe frytki, co bez trudu widać na zdjęciach. Wolę jednak coś bardziej lekkiego i wyrafinowanego.
Po wizycie w Cafe Santiago ruszyliśmy na dworzec, aby pociągiem udać się do Lizbony. O tym napiszę w następnym poście. Co jednak na pewno muszę przyznać – już po pierwszych chwilach spędzonych w Portugalii jestem zakochana w tym kraju totalnie.